Krzysztof Varga napisał "Trociny" opublikowane przez wydawnictwo
Czarne w maju 2012, a ja to olałem, bo od powrotu do Polski (czyli od blisko 7 lat) tkwię we wtórnym analfabetyzmie. Ktoś mnie nawet namawiał do przeczytania (Zuzu?), ale znudzony jej nieustająco żywym zainteresowaniem historią np. Warszawy lub tradycji węgierskich, nawet nie potraktowałem sprawy poważnie.
I tkwiłbym w swoim sosie ogólnej frustracji z domieszką rozgoryczenia, gdyby nie program
Xięgarnia w tvn24. Patrzyłem tępo w ekran z obelgą na ustach (jeszcze jeden literat!) gdy nagle coś mnie tknęło i napisałem do
MfOR czyli do mojego fantastycznego osobistego recenzenta... Dalej wszystko potoczyło się klasycznie: na ulicy Puławskiej już trociny wyszły (ciekawe dokąd sobie poszły?) i dopiero uprzejma pani z kwiaciarnianej księgarni na Placu Unii zamówiła ostatni (!) egzemplarz w hurtowni.
Czytając Trociny brakuje mi tchu. Mam uczucie, że autor śledzi mnie i moje myśli, a potem przemienia wszystko w pędzące słowa najwspanialszej literatury naszych czasów. Ta książka jest jak długi, ale kończący się (niestety!) felieton. Ktoś gdzieś napisał, że czytając miał surrealistyczne wrażenie, iż Krzysztof Varga pisał siedząc cały czas w jego głowie. Jestem przekonany, że siedział również w mojej.
Trociny zadziałały terapeutycznie. Znowu mam ochotę czytać i wierzyć w ludzi i ludziom. Chyba, że...eeeee, nie. To niemożliwe... A jeśli?